Zareagowałem natychmiast, jakby odruchowo, kiedy tylko jego słowa do mnie dotarły. Właśnie tego się obawiałem, takiej reakcji, takiego zwątpienia w jego głosie. Nie chciałem, żeby tak mówił. Przecież był moim przyjacielem, od zawsze, odkąd tylko pamiętam. Nigdy mnie nie skrzywdził, nigdy nie patrzył na mnie z góry. On jeden pytał, zamiast rozkazywać, słuchał, zamiast osądzać. Był jedyną osobą, która naprawdę chciała mnie poznać. I ja... ja starałem się dać mu to samo, całym sobą, mimo że czasem nie potrafiłem, bo tak po prostu nie rozumiałem jak to zrobić.
- Sorey, nawet tak nie mów. - Moje słowa zabrzmiały szybciej, niż zdążyłem się zastanowić. - Masz skrzydła, tylko jeszcze ich nie odkryłeś. Twoja ludzka połowa wcale tego nie przekreśla. Musisz się nauczyć, jak je przywołać. Zobaczysz, niedługo się pojawią i wtedy polecimy, choćby nad sam ocean. - Chciałem go podnieść na duchu, wyrwać z tego dołka, w który wpadał. Nie chciałem, by tonął w poczuciu winy czy słabości, to nie do niego pasowało.
- Ale...- Zaczął, a ja pierwszy raz w życiu nie chciałem słuchać jego „ale”. Delikatnie położyłem dłoń na jego ustach, uciszając go bez słów.
- Już nic nie mów. Wrócimy do pokoju. Tam porozmawiamy spokojnie, bez stresu i bez świadków. - Poprosiłem cicho, zerkając na otaczających nas ludzi. W tłumie było za dużo oczu, za dużo ciekawskich spojrzeń, które wbijały się w nas jak igły. To nie było miejsce na takie rozmowy.
Spojrzał na mnie z niepewnością, ale w końcu skinął głową. Ten drobny gest, ledwie dostrzegalny, sprawił, że odetchnąłem z ulgą. Pociągnął mnie za sobą, w stronę gospody, która przez ostatnie dni była naszym tymczasowym domem, miejscem odpoczynku, schronieniem przed dalszą podróżą, a zarazem punktem, gdzie zbieraliśmy siły i pieniądze na to, co przed nami.
Kiedy mijaliśmy gwarne ulice, słyszałem jeszcze śmiechy ludzi, zapach pieczonego chleba i gorycz dymu z palenisk. Jednak wszystko to blakło przy ciężarze rozmowy, którą mieliśmy jeszcze przed sobą. Wiedziałem, że czeka nas coś trudnego. Ale też wiedziałem, że muszę być dla niego, bardziej niż kiedykolwiek.
Po dotarciu do pokoju zapanowała między nami ciężka cisza. Żadne z nas nie odzywało się, choć w powietrzu wisiały niewypowiedziane słowa. Ja sam chciałem je wyrzucić z siebie, chciałem przełamać ten mur i pocieszyć go, ale coś trzymało mnie w miejscu. Wiedziałem jednak, że muszę, dla niego.
Sorey usiadł na łóżku, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Oparł łokcie o kolana, dłonie wsunął we włosy i spuścił głowę. Wyglądał, jakby cały jego świat runął w jednej chwili.
- I co teraz zrobimy? - Zapytał cicho, a jego głos drżał. - Jestem człowiekiem… oni mnie tam nie przyjmą. Może powinieneś pójść sam, to będzie lepsze. Przecież cię tylko spowalniam i… i najlepiej, jeśli odejdziesz. Zostaw mnie samego, nie zasługuję na ciebie. Nie teraz, gdy wiemy już, jak beznadziejną istotą jestem. - Te słowa rozcięły mnie od środka. Serce ścisnęło się boleśnie, jak mógł tak o sobie mówić? Jak mógł sądzić, że bym go zostawił? W tej chwili poczułem coś, czego wcześniej się nie spodziewałem, gniew wymieszany z rozpaczą. Nie na niego, lecz na samą myśl, że mógł tak myśleć.
Podszedłem bliżej. Nim zdążyłem to rozważyć, nim sam przed sobą zdążyłem się zatrzymać, zrobiłem coś, czego nigdy bym o sobie nie pomyślał. Pochyliłem się i dotknąłem jego ust swoimi. Delikatnie, ostrożnie, niemal niepewnie, jakby ten gest miał zaraz rozwiać się w powietrzu.
Zamknąłem w ten sposób jego słowa, Chciałem, by zrozumiał, że nie musi się bać. Że nie odejdę. Że to, co czuję, jest prawdziwe, silniejsze od jego lęków. A jednocześnie sam byłem w szoku, nigdy nie przypuszczałem, że to ja pierwszy się odważę... To zdecydowanie nie w moim stylu.
<Przyjacielu? C:>