Od Mikleo CD Soreya

środa, 23 lipca 2025

|
Zamyśliłem się nad jego pytaniem. Czy nas przyjmą?
Tego nie wiedziałem. I prawdę mówiąc, nigdy nie mogłem mieć takiej pewności. Świat rzadko dawał gwarancje. Zwłaszcza tym, którzy błądzili.
A jednak, jeśli miejsce to naprawdę nazywa się *Równowaga*, to czy nie powinno być przestrzenią dla tych, którzy się chwieją? Dla zagubionych i młodych uczniów, którzy mają jeszcze tyle do nauczenia się… i tyle do dania w zamian?
- Nie mam tej pewności - Odezwałem się po chwili ciszy. - Nigdy jej nie mam. Ale czuję, że wszystko się ułoży. Że to będzie nasz dom. I właśnie tej myśli chcę się trzymać - Dodałem spokojnie, znów odwracając głowę w stronę okna.
Za szybą świat był cichy i łagodny. Niebo przecięte było smugami lekkich chmur, które przesuwały się leniwie nad koronami drzew. Liście poruszały się rytmicznie na wietrze, jakby oddychały razem z nami.
Obserwowanie tego wszystkiego koiło. Było w tym coś pierwotnego, coś, co przypominało mi, że niezależnie od naszych rozterek czas i tak płynie. Że świat toczy się dalej, czy tego chcemy, czy nie.
Było szkoda marnować taki dzień. Siedzenie w czterech ścianach wydawało się niemal grzechem.
A jednak… skoro mój przyjaciel wolał zostać tu, nie zamierzałem narzekać. Był spięty, może trochę przytłoczony całą sytuacją. Rozumiałem go.
Sam zaproponowałem leniwy dzień, więc niech takim pozostanie.
Sorey podszedł do mnie siadając obok na parapecie,wpatrując się w otoczenie i życie tętniące za oknem. 
Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, każde z nas pogrążone we własnych myślach.
W tej ciszy było coś cennego, rodzaj zaufania, którego nie trzeba było wypowiadać na głos.
- Jeśli nas nie przyjmą… - Zaczął nagle, niemal szeptem.
Spojrzałem na niego. Jego oczy były skupione, ale gdzieś głęboko krył się cień strachu.
- To znajdziemy inne miejsce - Odpowiedziałem, zanim dokończył. - Razem. - Zapewniłem, bo przecież mieliśmy razem to zrobić i tak właśnie się stanie.
Uśmiechnął się niepewnie, ale w tym uśmiechu było coś prawdziwego. Może nie wiara, ale pierwszy krok w jej stronę, a to w zupełności mi wystarczyło. 
- Jak dobrze, że mam cię obok siebie. Zdecydowanie... bez ciebie już dawno bym zginął. Albo zatracił wiarę - Stwierdził cicho, odwracając głowę w moją stronę. Uśmiechnął się przy tym łagodnie, z tą znajomą mieszaniną wdzięczności i zawstydzenia, którą widywałem u niego tylko w takich chwilach.
- Zdecydowanie za mało wierzysz w swoje możliwości - Odpowiedziałem z ciepłym tonem. - Jesteś mądry. I osiągnąłbyś naprawdę wiele… gdybyś tylko sam w to uwierzył - Dodałem z naciskiem, chwytając jego dłonie.
Chciałem, żeby na chwilę zapomniał o wszystkich wątpliwościach, które tak często go gnębiły. Żeby skupił się tylko na mnie. Na tym, co mówię. Na tym, jak go widzę ja, nie jak on widzi siebie.
Sorey zarumienił się lekko. Odwrócił ode mnie wzrok, jakby nagle zrobiło się zbyt jasno. Zawsze miał tę swoją niezdarną dumę i nieco przewrażliwioną wrażliwość. Nie rozumiałem do końca, co w takich momentach działo się w jego głowie, ale akceptowałem to. A może właśnie dlatego go rozumiałem.
Znałem go lepiej, niż on sam znał siebie. Wiedziałem, jak go pocieszyć. Wiedziałem, kiedy się wycofać, a kiedy przytrzymać za rękę. Wiedziałem też, że wystarczy kilka prostych słów, wypowiedzianych szczerze i z serca, by jego twarz się rozpromieniła, albo jak teraz pokryła zawstydzonym rumieńcem.

<Przyjacielu? C:> 

Etykiety

Archiwum