Czy on naprawdę musiał mnie pilnować? Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że nie ma takiej potrzeby. Jestem już dorosły i potrafię sam o siebie zadbać. Ale czy to go w ogóle przekona? No właśnie,obawiam się, że nie. I co ja mam z nim zrobić? Czasem mam wrażenie, że rozmawiam z kimś, kto wygląda dojrzale, ale zachowuje się jak uparte dziecko.
- Wygląda na to, że nie przekonam cię, żebyś został, co? - Spytałem, odwracając się w jego stronę i mierząc go uważnym spojrzeniem.
- Obawiam się, że na twoje nieszczęście nie - Odpowiedział spokojnie. No tak, i tyle by było z szybkiego zebrania drewna. Teraz nie tylko będę musiał rozglądać się za opałem, ale też pilnować Soreya, który najwyraźniej uwielbia pakować się w kłopoty.
- Skoro tak bardzo ci na tym zależy, chodź ze mną - Westchnąłem z rezygnacją. - Choć i tak uważam, że spokojnie poradziłbym sobie sam. - Wyjaśniłem, ale mimo wszystko poczekałem, aż mój przyjaciel się przygotuje. Zaskakująco szybko był gotów, zresztą aż za bardzo chętny na wyprawę po patyki.
Las był ciemny, a jedyne światło dawał księżyc, który przecinał mrok wąskimi smugami i pozwalał nam wypatrzyć drobne gałęzie nadające się na opał. Dzięki nim mógłbym przygotować coś ciepłego, choć jedzenia nie mieliśmy zbyt wiele. W zasadzie od jakiegoś czasu żyliśmy na resztkach i tym, co natura łaskawie podsuwała pod nos. Chyba zdążyliśmy już do tego przywyknąć.
W trakcie poszukiwań Sorey zmókł do suchej nitki, co wcale mi się nie podobało. Wystarczy, że zachoruje, i cała nasza wędrówka wydłuży się o kolejne dni. A na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
Nie chcąc, żeby rozłożyło go przeziębienie, od razu po powrocie do jaskini zabrałem się za osuszanie jego ubrań i drewna, które zebraliśmy. Gdy w końcu rozpaliliśmy ogień, westchnął z wyraźną ulgą.
- Jak ciepło… - Wymruczał, zbliżając się do płomieni i wyciągając dłonie, żeby choć trochę się ogrzać.
- A przecież mówiłem ci, że możesz tu zostać. Poradziłbym sobie sam - Zauważyłem, narzucając mu na ramiona koc. - Przynajmniej nie narzekałbyś teraz, że ci zimno. - Dodałem, rzucając mu to swoje znaczące spojrzenie.
Mój przyjaciel pokręcił z rozbawieniem głową, a potem odruchowo podrapał się po włosach.
- Przepraszam… Ja po prostu nie chciałem, żebyś został sam. Bardzo się o ciebie martwię i nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził - Wyjaśnił cicho. Było w tym coś naprawdę rozczulającego, choć wciąż uważałem, że to zupełnie niepotrzebne. Gdyby chociaż unikał deszczu, byłby zdrowszy. A tak… obawiałem się, że prędzej czy później rozchoruje się na dobre.
- Czy ty przypadkiem nie boisz się zostać sam? - Zapytałem spokojnie, uważnie mu się przyglądając.
- Co? Nie… - Odparł zbyt szybko, spuszczając wzrok. - Ja po prostu boję się, że… że znikniesz. Że pewnego dnia już do mnie nie wrócisz.
A więc jednak. Bał się samotności, tylko próbował to ubrać w inne słowa. Zrozumiałe. W takich czasach każdy miał swoje lęki, których nie chciał pokazywać.
- Sorey… - Odezwałem się łagodnie. - Przecież mnie znasz. Wiesz, że nigdy bym cię nie zostawił. Jesteś moim przyjacielem i dopóki tylko będę w stanie, zawsze będę przy tobie. Będę cię wspierał w każdej, nawet najgorszej sytuacji.
Mówiąc to, położyłem dłoń na jego dłoni. Chciałem, żeby poczuł, że naprawdę może na mnie liczyć, niezależnie od tego, co jeszcze nas spotka.
<Sorey? C:>