Od Mikleo CD Soreya

poniedziałek, 30 czerwca 2025

|
Zdecydowanie się z nim nie zgadzałem. On po prostu potrzebował więcej czasu i nie było w tym absolutnie nic złego. Naprawdę. Każdy z nas rozwija się w swoim tempie, a ja doskonale to rozumiałem i nie zamierzałem go za to oceniać.
Nie powinien aż tak bardzo w siebie wątpić. Jeśli o mnie chodzi, uważałem go za niezwykłą istotę anielską w swojej naturze, wrażliwą, może trochę zagubioną i mającą trudności z zaakceptowaniem własnych słabości. Ale to przecież nie czyniło go gorszym. W żadnym wypadku. Nawet przez sekundę nie przyszłoby mi do głowy, żeby patrzeć na niego z góry.
- Musisz jeszcze sporo nad sobą popracować, to prawda - Powiedziałem spokojnie, patrząc mu prosto w oczy, choć wyraźnie unikał mojego spojrzenia. - Może potrzebujesz więcej czasu, żeby oswoić się z pewnymi rzeczami, które innym przychodzą naturalnie. Ale to nie znaczy, że jesteś gorszy, słabszy czy… niepotrzebny. - Sorey zacisnął lekko usta i spuścił wzrok, jakby moje słowa z jednej strony przynosiły mu ulgę, a z drugiej wciąż budziły wstyd.
- Niektórzy uczą się szybciej, inni wolniej. Tacy już jesteśmy. Nie każdy musi być taki sam. I dobrze, że tak jest. Bo gdyby wszyscy byli identyczni… - Uśmiechnąłem się lekko, starając się go podnieść na duchu. - Świat byłby przeraźliwie nudny. - Przez krótką chwilę milczał. Wiedziałem, że zbiera myśli i nie chciałem go poganiać. W końcu westchnął cicho i uniósł głowę. Jego spojrzenie było niepewne, ale w jakiś sposób spokojniejsze niż wcześniej.
- Myślisz tak serio? - Zapytał cicho, jakby wciąż nie wierzył, że mogę mówić to wszystko bez udawania.
- Oczywiście, że serio - Odparłem od razu, bez wahania. - Nawet przez moment nie myślałem inaczej.
Ująłem jego nadgarstek, tym razem bardziej w geście wsparcia niż prowadzenia. Czułem, jak jego mięśnie drżą lekko pod moimi palcami, jakby jeszcze nie potrafił w pełni się rozluźnić. Delikatnie puściłem go, zostawiając mu przestrzeń, żeby sam zdecydował, co zrobi dalej.
Skoro wiedzieliśmy już, dokąd mamy iść, nie musiałem trzymać go za rękę jak zagubione dziecko w ciemności. Ale jeśli kiedyś znowu będzie tego potrzebował byłem pewien, że podam mu dłoń bez wahania.
Mój przyjaciel uśmiechnął się do mnie i kiwnął głową. Nie byłem pewien, czy robił to, żeby mnie uspokoić, czy może sam siebie próbował przekonać, że wszystko, co mu powiedziałem, było prawdą. W gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Najważniejsze było to, że mnie wysłuchał. Co zrobi dalej, to miało się dopiero okazać. Na wszystko przychodzi czas.
Kiedy ruszyliśmy w drogę, mój przyjaciel niemal od razu zaczął mówić. Mówił i mówił, a potem jeszcze trochę mówił, jakby nagle potrzebował z siebie wyrzucić wszystkie myśli, które przez tyle czasu trzymał w środku. Słuchałem w ciszy, pozwalając, żeby jego głos wypełnił przestrzeń między nami.
Jego słowa były pełne emocji, raz chaotyczne i rwane, innym razem spokojniejsze, jakby już sam fakt mówienia przynosił mu ulgę. Co jakiś czas przytakiwałem albo odpowiadałem krótkim zdaniem, ale tak naprawdę bardziej skupiałem się na drodze niż na rozmowie. W tym akurat nie było nic dziwnego.
Zawsze wolałem słuchać niż mówić. Było w tym coś prostego i kojącego, mogłem dawać mu uwagę bez potrzeby szukania wielkich słów. I właśnie w tym byliśmy tak dobrzy. Świetnie się uzupełnialiśmy. On mówił, ja słuchałem i to wystarczało, żebyśmy czuli, że naprawdę się rozumiemy.

<Przyjacielu? C:> 

Etykiety

Archiwum