Od Mikleo CD Soreya

piątek, 27 czerwca 2025

|
Nie zamierzałem tracić ani sekundy więcej. W pośpiechu wrzucałem do torby wszystko, co uznałem za choć odrobinę potrzebne. Nie było tego wiele, w zasadzie tylko kilka ubrań i parę rzeczy, których nie byłem gotów zostawić za sobą. Reszta… była tylko wspomnieniem, którego wcale nie chciałem ze sobą zabierać.
Miałem dość. Dość tego miejsca, gdzie ściany pamiętały więcej chłodu niż ciepła. Dość wspomnień, które gryzły mnie z każdym powrotem tutaj. Ale przede wszystkim, dość jego. Człowieka, którego nazywałem dziadkiem, choć nigdy nie czułem się jego wnukiem.
Wychował mnie, to prawda. Dał dach nad głową, jedzenie na stół i może nawet jakieś poczucie porządku. Ale czy kiedykolwiek mnie pokochał? Czy kiedykolwiek spojrzał na mnie bez tego chłodnego dystansu, bez tego cienia rezygnacji w oczach?
Wiedziałem, że nie jestem jego prawdziwym wnukiem. Ale skoro przyjął mnie pod swój dach, to czemu nie potrafił mnie przyjąć do serca? Czemu za każdym razem czułem się jak niechciany mebel potrzebny, ale bez znaczenia?
Nie rozumiałem tego. I chyba nigdy nie zrozumiem.
- Masz wszystko? - Głos Soreya wyrwał mnie z myśli. Stał przy drzwiach, czujny jak zawsze. Oczy miał skupione, rękę opartą na framudze. Obserwował mnie nie tylko po to, by pomóc, on mnie chronił. Jak strażnik, którego sam sobie nieświadomie wybrałem.
- Tak - Odpowiedziałem, zaciągając zamek torby. - Jak mówiłem, nie ma tu zbyt wielu moich rzeczy. Poza tym, nie jestem z tych, co potrzebują szafy pełnej ubrań. - Wyszedłem z chatki pierwszy, czując ciężar drzwi zamykających się za mną. Cichy trzask brzmiał niemal jak rozdział kończący książkę, której nigdy nie chciałem czytać.
Odruchowo rozejrzałem się po okolicy. Cicho. Pusto. Żadnych znajomych sylwetek w oknach, żadnych spojrzeń zza firanek. Idealnie.
- Nikogo nie ma - Odezwał się Sorey, ruszając za mną.
Skinąłem głową.
Może po raz pierwszy od bardzo dawna miałem wrażenie, że naprawdę odchodzę. Nie uciekam. Nie chowam się. Tylko odchodzę, do miejsca i osób które może chodź odrobinę potraktują mnie lepiej niż mój dziadek.
Mój przyjaciel, widząc, że stoję w miejscu i po raz ostatni z wahaniem odwracam się za siebie, cicho westchnął. Potem chwycił moją dłoń, skupiając całą moją uwagę tylko na sobie.
- Chodźmy. Już nikt nigdy cię nie skrzywdzi - Powiedział pewnym głosem i pociągnął mnie w stronę lasu.
Ruszyliśmy razem. Od razu zauważyłem, że nie idzie tak, jak powinien. Co chwilę spoglądał na boki, jakby gubił się w najprostszych ścieżkach. Znałem go dobrze, wiedziałem, że jego pamięć nigdy nie była jego mocną stroną. Starał się jak mógł, ale zapamiętywanie szczegółów po prostu nie było czymś, w czym był dobry.
Nie komentowałem tego. Nie chciałem go wprawiać w zakłopotanie. Po prostu przejąłem prowadzenie i ruszyłem przodem, wybierając dobrze znane mi boczne drogi. Omijałem ścieżki, gdzie czasem przechadzali się mieszkańcy wioski. Chciałem, żeby nasze odejście pozostało nie zauważona.
Sorey ani razu nie puścił mojej dłoni, aż dotarliśmy do Akademii...
Nie tylko odprowadził mnie do samego budynku akademika, ale nawet pomógł wnieść torbę do pokoju. Pokazał mi łóżko stojące pod ścianą, skromną łazienkę i swojego współlokatora, który uniósł na mnie zdziwione brwi, po czym z powrotem wbił wzrok w jakąś książkę.
- Niestety… mamy tylko jedno łóżko - Powiedział Sorey, drapiąc się zakłopotany po karku. - Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało spanie razem. - Spojrzałem na niego, a potem na łóżko. Nie było duże, ale wyglądało na wygodne. W tej chwili jedyne, czego pragnąłem, to po prostu miejsce, gdzie będę mógł położyć się i odetchnąć.
- To żaden problem - Stwierdziłem spokojnie. - Póki nie zrzucisz mnie w nocy na podłogę, raczej nie będę narzekać. - Zapewniłem, starając się uśmiechnąć choć nie najlepiej mi to wychodziło. 

<Pasterzyku? C:> 

Etykiety

Archiwum